„Opowieści z Kociogrodu”
Luźne felietony z życia spisane pomiędzy kolejną filiżanką kawy z kłaczkiem,
kocim mruczeniem a ujadaniem Nalewki.
Marcel – skrzydlaty tyran,
czyli jak papug zawładnął Kociogrodem i moim zdrowiem psychicznym.
spisane 09.06.2025
Są takie stworzenia, które po prostu się zdarzają. Nie planujesz ich. Nie wiesz, że istnieją. Aż pewnego dnia pojawiają się w Twoim życiu, rozsiadają na grzędzie (albo na Twoim ramieniu), zerkają jednym okiem i mówią:
– „No i co teraz, Mamuś?”
W moim przypadku tym stworzeniem jest Marcel. Nie kot, nie pies. Papug. Żako, około 27-letni, z głosem Don Corleone i charakterem... cóż, nazwijmy to: bogato warstwowym.
Został zaadoptowany, bo nie mógł żyć wśród innych papug. Wyobrażam sobie, że inne papugi zrobiły zebranie, spojrzały po sobie z przestrachem i jednogłośnie stwierdziły:
– „Tego nie bierzemy.”
Ale z kotami? O, z kotami żył wcześniej. Koty znał. Koty umiał postawić do pionu jednym spojrzeniem. A że mój dom to istna kocia republika – uznano, że będzie mu u mnie dobrze.
Mój najmłodszy syn ma na imię Marcel. No i pojawił się kłopot:
– „Mamuś, zmień mu imię!” – zażądał przed laty mój ludzki Marcel.
– „Komu? Tobie?”
– „Nie! Temu z piórami!”
– „Ale przecież on starszy!”
– „No właśnie! Jak to wygląda?! Ja Marcel i ON Marcel?!”
Ktoś tu miał kryzys tożsamości. Ale – jak się okazało – nie ptasi.
Papug przejmuje władzę
Marcel pierzasty nie potrzebował wiele czasu, żeby przejąć pełną władzę nad Kociogrodem.
Koty? Ustąpiły mu miejsca przy misce.
Psy? Zaczęły chodzić na paluszkach.
Ludzie? Cóż… ludzie służą. I służyć będą, bo Marcel nie uznaje demokracji. Marcel to monarchia absolutna. A jedyną osobą, która może go nosić na ramieniu, jestem ja. Reszta – śmiertelnicy bez skrzydeł – niech nawet nie próbują.
Marcel mówi. I to jak!
Ale to jeszcze nic.
Bo Marcel gada.
I nie mówię tu o „powiedz: dzień dobry, kochana”. Nie. Marcel prowadzi rozmowy, rozgryza świat, komentuje rzeczywistość i dobiera głosy, jakby był aktorem-dubbingowcem z Hollywoodu. Czasem mówi moim głosem, czasem syna, a czasem… mojego ex. (O tym za chwilę, bo trauma jeszcze świeża.)
Przykład? Taki poranek.
Ja – półprzytomna, idę robić kawę.
Z półmroku kuchni odzywa się niski, męski głos:
– „Dzień dobry.”
I już wiem. Król nie śpi. Król obserwuje. Król czeka na orzeszka.
Albo Baloo – mój pies – wpada z ogrodu, cały w błocie. Nie zdążę jeszcze otworzyć ust, a z kąta leci moje własne zdanie:
– „Baloo, nie biegaj, zwolnij!”
Z ust… Marcelka. A dokładniej – z jego dzioba. :)
I już nie wiem – czy jeszcze ja mówię, czy już on. Chyba oboje.
Gdy chce przekąskę, potrafi powiedzieć z taką czułością:
– „Mamuś… amuś… oć…”
że natychmiast zapominam o jakiejkolwiek hierarchii w tym domu i lecę jak opętana po orzeszki. Bo jak nie – Marcel się obraża. I zaczyna kombinować.
Sabotażysta i prankster
Bo Marcel to nie tylko gadający papug. To dyplomowany sabotażysta i mistrz trollingowego podstępu.
A to zadzwoni telefon – klasyczne „tryr-tryr”. Lecę z końca domu. Odbieram. Cisza. Marcel patrzy spod skrzydła z rozbawieniem.
Albo nagle – odgłos bramy.
Biegnę sprawdzić, bo może kurier.
A tam? Pusto. I Marcel – z miną, jakby mówił:
– „Toć tylko sprawdzałem Twoją gotowość bojową, Mamuś…”
Ale najgorsze… najgorsze…
to ten głos.
Głos mojego ex.
Z głębi domu nagle słyszę jego pogwizdywanie. Takie bardzo Jego!
Zamieram. Krew odpływa mi z twarzy. Dłoń zaciska się na łyżce.
I dopiero po sekundzie… uświadamiam sobie, że to nie duch przeszłości.
To papug.
I jeszcze się śmieje. Głosem kota.
Nuda? Nigdy przy Marcelu
Marcel nie znosi samotności. Gdy za długo nie ma akcji, zaczyna prowokować. Wymyśla nowe dźwięki. Komponuje teatr absurdu. Bawi się reakcją. I ma z tego satysfakcję większą niż niejeden scenarzysta seriali.
Gdyby miał konto na TikToku – byłby milionerem. Ale że ma tylko skrzydła – zadowala się królowaniem nad naszym domem. I, nie ukrywam, króluje z rozmachem.
Dla dzieci – czysta magia
Marcel nie jest tylko papugą.
To zjawisko atmosferyczne.
To egzystencjalne wyzwanie.
To baśń, która się wydarzyła.
I kiedy moje wnuki odwiedzają mnie, to nie przyjdzie im do głowy zapytać, dlaczego papuga mówi.
Bo Marcel zakrzywił ich rzeczywistość.
Pokazał, że świat może być dziwniejszy, piękniejszy i zabawniejszy, niż myślą. Bo w Kociogrodzie nic nie jest tylko tym, czym się wydaje.
A już na pewno nie Marcel :)
Niedziela. Czyli kiedy mózg nie ma dnia wolnego
08.06.2025
Niedziela.
Dla jednych dzień święty.
Dla innych – dzień lenistwa i seriali.
A dla mnie? Dzień, w którym mózg – ten uroczy mały despota – nie bierze wolnego.
Właśnie wtedy odpala tryb turbo: analizuj, planuj, oceniaj… i dramatyzuj (dla równowagi).
Myśli? Biegają po głowie jak rozbrykane kociaki po pokoju z nowym drapakiem.
Nieuporządkowane, puchate i absolutnie nie do ogarnięcia.
Ale próbuję.
Wakacje! – wrzeszczy jedna z nich.
Odpowiadam jej śmiechem przez łzy, bo w moim słowniku „wakacje” to kod na: więcej roboty, tylko w krótszych spodenkach.
Ludzie wyjeżdżają, świat zwalnia, a ja – z kocim termometrem w jednej ręce i wiertarką w drugiej – śmigam od projektu do projektu.
Kiedy mój wyjazd? Listopad. Albo grudzień. Albo… w przyszłym życiu. Zobaczymy.
Ogród?
Tu na szczęście wchodzę na inne fale. Fale łagodnego absurdu.
Bo właśnie kupiłam kosiarkę „dla seniora”.
Zapalana na kluczyk! 😎
Koniec z szarpaniem za linkę jakby to była ręczna pralka z PRL-u.
Teraz elegancko, godnie, z klasą.
A że mam trawnik wielkości boiska? Cóż. Będę miała formę jak Cristiano Ronaldo, tylko z bledszą opalenizną.
…i pewnie z nieco bardziej potarganą fryzurą. Bo wiatr, bo kocie włosy, bo życie.
I ten biały płotek…
Mój osobisty płot z marzeń do “wiejskiej części ogrodu”.
Nie odgradza – zaprasza.
Nie grodzi – opowiada historię.
A jak zapalę te wszystkie światełka na dole…
Efekt „domku z bajki”, tylko że w realu. No dobra – jeszcze trochę w planach, ale real już na horyzoncie.
Remonty?
Ojjjjk…
Nie każdy, kto nosi poziomicę, zna się na poziomie.
Poprzednia ekipa od „kociego gniazdka” to był prawdziwy sitcom – tylko że bez śmiechu w tle.
Zamówili farbę? Tak.
Na ściany i na drzwi? Nie. Na siebie.
Zostawili po sobie wspomnienia, faktury i smutną piosenkę do wiadra po gładzi.
Ale co tam! Nowa ekipa – nowa nadzieja.
Trzeba wierzyć, że gdzieś są ludzie, którzy wiedzą, jak trzymać wkrętarkę.
I tak wygląda moja niedziela.
Wszyscy mówią: „odpocznij, Monika!”.
A ja patrzę na to wszystko, co się dzieje w mojej głowie i myślę:
„Ja tu nie odpoczywam – ja tu zarządzam chaosem z wdziękiem.”
Bo choć nogi bolą, pomysły się kłębią, a świat próbuje mi czasem zaimponować swoją nieprzewidywalnością…
to właśnie w tym chaosie odnajduję sens. I piękno. I siebie – trochę zmęczoną, ale niezmiennie marzycielską.
Z kociakiem pod pachą, z nową kosiarką na horyzoncie i marzeniem o płotku, który będzie wyglądał tak bajkowo, jak moje życie brzmi w głowie.
Z niedzielnym pozdrowieniem,
Monika Koc
Burza, dziki i my – nocna opowieść z Kociogrodu
spisane 04.06.2025
Była noc. Taka, co człowiek budzi się bez powodu, a potem ten powód przychodzi z hukiem – w postaci burzy. Ale nie takiej zwykłej, co sobie pomruczy w oddali i pójdzie dalej. Nie. To była burza z pazurem, z wrzaskiem nieba, z błyskami jak flesze paparazzich nad domem. I jak zawsze w takich chwilach – Nalewka dostała ataku paniki. Tego najgorszego, co łączy wszystko: histerię, fizyczne roztrzęsienie, poczucie końca świata. Leżysz, trzymasz, tulisz, głaszczesz i wiesz, że musisz być tą skałą, co nie drży. Dla niej.
I kiedy wreszcie burza ucichła, niebo zamilkło, a powietrze się zatrzymało... wiedziałam, że psy muszą na nocny spacer. No bo przecież nikt nie zrobił siusiu. Zakładam więc kalosze, czołówkę na głowę, Baloo i Nalewka u boku – szybciutko, tylko za furtkę, tylko na moment, tylko siusiu i kupka. I miał być powrót.
Ale wtedy...
Z ciemności wyskoczyły dziki.
Dużo. Dużych.
I to nie w bajce – to naprawdę, przede mną, między mną a furtką domu.
Baloo w panice rzucił się w przeciwną stronę – zerwał się tak nagle i mocno, że pociągnął mnie za sobą. I wtedy poleciałam – dosłownie, jak długa, w ciemność. Zatrzymałam się zębami na krawężniku. Czuję to do teraz. Nalewka zniknęła gdzieś w mroku, warcząc. Ja – leżę na środku jezdni, obolała, oszołomiona... i widzę, że jeden z dzików rusza w moją stronę.
I nie wiem, co się wtedy wydarzyło. Czy to była wściekłość, adrenalina, czy może jakaś głęboka, pierwotna siła – ale się podniosłam.
Nie uciekłam. Nie schowałam się. Zaczęłam krzyczeć. Krzyczeć tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Grozić im, wygrażać, rzucać w eter wszystko, co we mnie kipiało. Ręce w górze, słowa ostre jak błyskawice. I dziki... stanęły. Osłupiały.
I wtedy, z cienia, powróciła Nalewka. Inna. Już nie przerażona, a wściekła jak furiatka. Zaczęła szczekać, ujadać, warczeć. I wtedy – pojawił się Baloo.
O mój Boże... jak on zaszczekał.
To nie był szczek.
To był ryk lwa.
Baloo cały się najeżył. Przemienił się w istotę, która mogłaby stanąć naprzeciw całemu lasowi.
I tak – we troje, ja, Nalewka i Baloo – rzuciliśmy się naprzód.
Na dziki.
Nie baśń. Nie metafora.
Rzeczywistość.
A dziki... uciekły.
Po wszystkim wróciliśmy do domu – potargani, zakurzeni, obolali. Leżeliśmy wtuleni w siebie przez długą godzinę. Drżący, ale cali. Żywi. I razem. Baloo oddychał ciężko. Nalewka ciągle coś pod nosem powarkiwała. Ja… płakałam w ciszy. Bo chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, jak bardzo tej nocy trzymaliśmy się nawzajem przy życiu.
Nie wiem, co to było. Nie wiem, co nas ocaliło. Ale wiem jedno:
Nigdy nie lekceważ kobiety w kaloszach z czołówką na czole. I jej stada.
Z miłością, zmęczeniem i nieco stłuczonym sercem,
Monika Koc
Poranek z psami
09 czerwca 2025
🧸 Dzień Dziecka...
spisane: 01.06.2026
No dobrze. Przyznaję się.
Nie tylko jestem dorosła. Jestem bardzo dorosła.
Tak dorosła, że mam dzieci, które mają dzieci.
Mam dzieci, które mają żony.
Mam psa. Mam koty. Mam… kociedzieci, psiedziecko.
Mam też zmarszczki, okulary do czytania i kubek do kawy w Muminki.
Ale mimo to – a może właśnie dlatego – jestem dzieckiem.
I dzisiaj to moje wewnętrzne dziecko robi sobie święto.
Ubiera się w tiulową sukienkę duszy.
Idzie boso po ogrodzie.
Śpiewa do rododendronów.
I mruczy razem z kotami.
Bo ta mała dziewczynka we mnie – ta, która kiedyś wierzyła, że wszystko jest możliwe – ona nadal żyje.
I dziś ją głaszczę po głowie.
Daję jej lody na śniadanie.
I mówię:
„Dziękuję, że jesteś. Gdyby nie Ty, moje dorosłe ja dawno by już zwinęło się w kłębek i przykryło kocem z napisem: mam dość.”
Nie można zgubić swojego wewnętrznego dziecka.
Nie wolno.
Bo wtedy gubimy zdolność do wzruszeń.
Do zachwytu.
Do śmiechu, który wybucha znienacka jak bańka mydlana.
A moje własne dzieci?
Marcel, Mateusz, Mikołaj i Patryk.
Dorośli, przystojni, utalentowani, samodzielni.
Ale w moim sercu…
Zawsze będą biegać po ogrodzie w piżamkach, z buzią w dżemie, z kolanem zdartym i oczami, które szukają mojej dłoni.
Dla nich byłam superbohaterką bez peleryny.
A oni byli moją misją. Moją mocą. Moim tlenem. Moim krwiobiegiem.
A teraz mam też córki – nie synowe, nie...
To zbyt urzędowe.
To córki z serca.
Bo pokochałam je nie dlatego, że „musiałam”,
tylko dlatego, że przyniosły w moje życie nową miłość.
Z nimi świętuję inne dzieciństwo – to dorosłe, z winem, z perfumami i z czułością dojrzałych kobiet.
I… mam wnuki.
Kiedy pojawiły się w moim świecie, moje serce eksplodowało brokatem.
Zupełnie nowa forma miłości.
Takiej, która nie zna słowa „zmęczona”.
I teraz… chwila na fanfary: Baloo.
Baloo to moje psiedziecko.
Ogromne, niezdarne, miękkie jak chmurka, pachnące mokrym nosem stworzenie,
które patrzy na mnie jak na cały świat.
I nie, nie wstydzę się, że traktuję go jak dziecko.
Znam kobiety, które traktują kwiatka jak dziecko –
a ja przynajmniej mam kogo głaskać.
No i oczywiście – moje kociedzieci.
To już zupełnie osobna galaktyka.
One mruczą do mojej duszy.
Uciekają z moich planów.
Zasypiają na moim kolanie.
I codziennie przypominają mi, że życie to baśń.
A teraz… teraz właśnie,
trzymam w dłoniach świeżo narodzone kociedzieciątka.
Takie malutkie, że jeszcze nie wiedzą, gdzie jest góra, a gdzie dół.
Takie mięciutkie, że serce się rozpuszcza.
I właśnie przez nie…
przez nie to wszystko ma sens.
Więc jeśli ktoś zapyta mnie dziś, kim jestem…
Odpowiem:
Jestem dzieckiem.
Jestem mamą.
Jestem babcią.
Jestem psiodzieckową matką.
I kocim aniołem stróżem.
Jestem tą, która świętuje Dzień Dziecka każdego dnia,
bo inaczej świat straciłby sens.
Z miłością,
Monika Koc
🌿 Poranek w Kociogrodzie
spisane i opowiedziane 30.05.2025
Majowy ogród.
Jeszcze nie rozświetlony słońcem, ale już obudzony.
Nie ma tu ciszy – o nie. Jest za to poranny koncert na sto gardeł.
Ptaki prześcigają się w dźwiękach, jakby każdy miała coś pilnego do powiedzenia.
Trele, pogwizdywania, nawoływania – z koron starych drzew, spod krzaków azalii, z ukrycia w gęstwinie.
To nie cisza. To poranna symfonia życia.
To mój ogród.
Ogromny, miejski, ale zatopiony w zieleni tak gęstej i dojrzałej, że świat zewnętrzny staje się tu tylko echem.
Wysokie, stare drzewa. Krzewy pamiętające dwie dekady. Rododendrony i azalie tak ogromne, że zdają się mieć własną świadomość.
Kiedy patrzę na nie o poranku, czuję się, jakby ogród opowiadał mi historię – i to nie jedną, ale wiele, naraz.
Na tym tle Baloo i Venus są jak bajkowe stworzenia.
Mali wędrowcy w zielonym królestwie.
Baloo – mój jeszcze szczenięcy, ale już potężny leonberger – biegnie za Venus.
A ona, z gracją kociej królowej, prowadzi go wzdłuż skarpy porośniętej azaliami.
Z wysoko uniesionym ogonem, jak nauczycielka savoir-vivre’u pokazuje mu, że w tym świecie nie trzeba gonić.
Wystarczy być. I iść z godnością.
Często pytacie mnie:
„Czy nie boisz się wypuszczać kotów do ogrodu?”
I wtedy się uśmiecham.
Bo ja nie wypuszczam.
Ja wychodzę z nimi.
💙 Po pierwsze – moje koty to Ragdolle.
Ragdolle nie szukają ucieczek.
One szukają... mnie.
I domu. I rytuału.
W ich duszach nie ma instynktu łowcy.
Jest ciekawość, łagodność i potrzeba bliskości.
💙 Po drugie – relacja.
Ja z moimi kotami naprawdę jestem.
Znam każdy ich ruch, nastrój, grymas.
One wiedzą, że jeśli zawołam – przychodzą.
I nikt nie musi mi wierzyć na słowo – wystarczy spojrzeć na film, jak Baloo na jedno słowo biegnie w moją stronę.
Tak samo przybiega Venus. Albo Toffifee.
Albo każdy inny mieszkaniec mojego kociego świata.
💙 Po trzecie – to nie jest „wypuszczanie kota do ogrodu”.
To wspólny spacer.
Czujny, świadomy.
Ja z nimi idę. Ja z nimi wracam. Zawsze.
Tak jak z wnuczką – nawet na chwilę nie zostawiłabym jej samej w ogrodzie.
Kochanie to również odpowiedzialność.
💙 Po czwarte – ten ogród to twierdza.
Mój własny „chiński mur Kociogrodu”.
Ogromny mur, który odcina nas od zgiełku, nieproszonych gości i zagrożeń.
Za nim jest świat.
W nim – moja rzeczywistość.
Pełna życia, pełna głosów ptaków, szeleszczących liści i tupotu kocich łapek.
Ten film, który dziś wrzucam, to nie tylko poranna scenka.
To zapis filozofii.
O tym, że zwierzę nie jest dodatkiem do domu – tylko jego sercem.
O tym, że relacja to nie przypadek – tylko wybór.
I o tym, że ogród może być miejscem, gdzie życie nie biegnie, a dzieje się.
Z czułością
i z wdzięcznością za każdy taki cudowny poranek,
Monika Koc
autorka tekstów spisanych
✒️ Monika Koc
Nie piszę. Spisuję. To, co się zdarza. I to, co tylko czuć.
Nie wymyślam opowieści – ja je podsłuchuję.
Spod futra. Spod niedopitej kawy. Spod skrzypiącej podłogi i westchnień, których nikt nie zauważa.
Felietony? To zbyt górnolotne słowo. To raczej dziennik z życia kobiety, która patrzy sercem.
Spisuję świat tak, jak go widzę: trochę przez pryzmat kociego ogona, trochę przez kurz na półkach, a trochę przez światło wpadające przez okno o 7:14 rano.
Zbudowałam Kociogród – przestrzeń, w której koty są opowieściami, a każdy dzień jest sceną. Ale w głębi duszy jestem kronikarką codzienności.
Moje felietony są jak rozmowa na ganku. Czasem gorzka, czasem absurdalna, czasem tak prawdziwa, że aż śmieszna.
Ale zawsze o tym, co najbliżej: o nas.
Jeśli lubisz słowa, które nie krzyczą, tylko siadają obok i dają Ci kotka na kolana – to jesteś w dobrym miejscu.